Kiedyś mój świat runął: bezduszni rodzice zostawili mnie oraz dwóch młodszych braci na pastwę losu. Lata później, gdy wreszcie próbowałam ułożyć sobie życie od nowa, do moich drzwi zapukali uśmiechnięci, jakby nic się nie stało. Dlaczego wrócili właśnie teraz i czego ode mnie chcą?

Patrzyłam osłupiała, jak pakowali swoje rzeczy w salonie, krzątając się w panice. „Zadzwonimy do opieki społecznej i oni cię zabiorą” — warknął ojciec.

Młodsi bracia wtulili się we mnie; na ich twarzach malowały się zagubienie i strach.
„Tori, co się dzieje?” — spytał Łukasz z szeroko otwartymi, przerażonymi oczami.

Miał dopiero sześć lat, a ja czułam, jak serce pęka mi ze strachu.
„Nie wiem, Łukasz” — odpowiedziałam, obejmując go mocno. „Ale damy radę. Obiecuję”.
Prawda była taka, że miałam zaledwie piętnaście lat i nie rozumiałam, co się dzieje.
Ben, pięciolatek, rozpłakał się. „Nie chcę iść, Tori. Chcę zostać z tobą”.

Serce rwało mi się na widok moich maluchów.
Chciałam ich ocalić i utrzymać nas razem, lecz byłam całkiem bezsilna.
Zadzwonił dzwonek do drzwi, a mi jeszcze bardziej ścisnęło się w piersi.

Przyjechała opieka nad dziećmi — dokładnie tak, jak groził ojciec.
Do pokoju weszła kobieta o łagodnym spojrzeniu. Przedstawiła się, ale nie dosłyszałam imienia; myśli pędziły mi zbyt szybko.
„Jestem tu, by pomóc” — powiedziała miękko. „Wiem, jak to trudne, ale musimy zawieźć was w bezpieczne miejsce”.

Łukasz mocniej mnie objął, a ja przycisnęłam go do siebie. „Proszę, nie zabierajcie nas” — błagałam. „Możemy zostać, damy sobie radę”.
Westchnęła ze smutkiem. „Bardzo mi przykro, Tori. To nie zależy ode mnie”.
Łzy spływały mi po policzkach, gdy wyprowadzali nas z domu.

Łukasz i Ben też płakali; ich drobne dłonie kurczowo ściskały moje, dopóki nie zostały rozdzielone. Czułam, jakby ktoś wyrywał mi serce z piersi.
Wsadzono nas do osobnych samochodów — każdy do innej rodziny zastępczej.
Z tylnego siedzenia patrzyłam przez szybę na braci; ich zapłakane twarze znikały z pola widzenia.

Droga do nowego domu była niekończącym się potokiem łez i chaosu.
W głowie dudniły lodowate słowa ojca. Jak mogli tak po prostu nas porzucić?

Następny rozdział zaczął się u państwa Thompsonów — i wcale nie był lepszy.
Od pierwszej chwili czułam się tam obca.

Pan i pani Thompson niemal na mnie nie patrzyli; traktowali mnie jak kłopot, a nie dziecko potrzebujące wsparcia.
Czułam ich zimne spojrzenia i sposób, w jaki się do mnie odzywali — krótko, z pogardą.
Było jasne, że nikt mnie tam nie chciał.
„Nie zapomnij dokończyć obowiązków, Tori” — mówiła pani Thompson tonem pozbawionym jakiegokolwiek ciepła.

„Tak, proszę pani” — odpowiadałam, wbijając wzrok w podłogę.
Nie było tam ani odrobiny troski czy domowego ciepła, tylko lodowata obojętność ludzi, którym na niczym nie zależało.
Pewnego dnia nie wytrzymałam. Postanowiłam uciec.
